sobota, 21 grudnia 2013

Prolog

     W myślach karciła się za to, że rano nie chciało jej się wcześniej zwlec z łóżka i pojechać wcześniejszym autobusem. Teraz ma za swoje i musi tutaj siedzieć po godzinach, bo nie wyrobiła się na czas. Oparła łokieć o biurko i złapała się za nasadę nosa, chcąc choć trochę się rozbudzić lub chociażby sprawić by jej powieki nie opadały i nie przerywały jej pracy. 
     Jeszcze tylko kilka kartek. 
     Pocieszyła się w myślach i zabrała za przepisywanie statystyk do komputera. Pracuje w firmie od dwóch lat i to ona zawsze była prawą ręką szefa. Zawsze to ona była ponad szereg. Nieustannie była przygotowana na czas, zjawiała się o wyznaczonej porze i w wyznaczonym miejscu. A teraz? Minął szmat czasu, a ona już nie czuła tej motywacji co kiedyś. Nie czuła, że spełnia się w tej pracy, ale na Boga ile można być prostą asystentką? 
     Obliczyła ostatni wynik i z ulgą zapisała wszystko na dysku. Jej praca na dziś dobiegła końca i mogła 
z czystym sumieniem wrócić do domu, by odpocząć. Przeciągnęła się kiedy komputer zamykał system 
i zamarła w tej pozycji słysząc hałas z końca sali. Musiał być to ktoś z pracowników, bo ochrona w budynku była na medal, a na dodatek złożona z byłych wojskowych, więc nikt nie mógł się przedrzeć do środka firmy. Powoli i cicho wstała ze swojego krzesła, obawiając się, że zza rogu wyskoczy napastnik z bronią. Jednak kiedy po jej oczach poświeciła latarka, była pewna, że to nie jest żaden zbir. Zasłoniła dłonią oczy 
i przyjrzała się postawie mężczyzny.
     - Loui? Co ty słońce robisz? - Robin schował latarkę w specjalną szlufkę w pasku i zapalił światło. 
     - Musiałam dokończyć statystki na jutrzejszą prezentację. - wyjaśniła mrużąc oczy z powodu zbyt jasnego światła. - Już mnie nie ma i proszę cię, nie patrz na mnie wzrokiem surowego ojca Rob. - wsunęła 
na ramiona płaszcz w kolorze kawy z mlekiem i zabrała swoją torebkę. 
     - Chodź mała, bo ktoś cię naprawdę napadnie po drodze.
     - Z taką ochroną się nie boję. - powiedziała pewnie i złapała Scotta pod ramię. - Greg i Jim są na dole?
     - Jakże by inaczej. - powiedział z rezygnacją. Louise zaśmiała się cicho widząc zniechęcenie na twarzy Robina. - Śmiej się śmiej, ale ci dwaj potrafią być męczący i na dodatek nie wiedzą kiedy przestać z tymi dziecinnymi żartami.  
     - Przesadzasz Rob. Nie są tacy źli.
     - Nie znasz ich tak dobrze jak ja Lou. Oj nie znasz.
     Pomachała dłonią trójce ochroniarzy i wsiadła do ostatniego autobusu, który jechał na przystanek niedaleko jej domu. Całe szczęście, że godziny pracy w firmie były tak ułożone, że zawsze zdążała na któryś z nocnych kursów. Mogła co prawda jeździć samochodem mamy lub brata, który częściej zabierał się 
z kolegami z drużyny niż jeździł swoim BMW, ale ona wolała autobusy. Ich trasy zawsze zahaczały 
o większą część miasta i pokazywały jej na nowo oblicze Miami. Niby najbardziej ciepłe miasto w Stanach, 
a jednak i ono potrafi być jak Królowa Śniegu i powieje w nim chłodem. 
     Kiedy autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku, wysiadła z niego i kiwnęła głową na pożegnanie Erniemu. Staruszek uśmiechnął się do niej i odjechał. Otuliła się szczelniej płaszczem czując mocniejszy powiew wiatru. Poprawiła jasnofioletowe włosy i ruszyła w stronę swojego domu rodzinnego. Odkąd pamięta była tylko ona, jej mama i brat. Mimo wszystko nigdy nie czuła potrzeby poznania swojego ojca. Z tego co opowiedziała jej babcia, był on pierwszą poważniejszą miłością matki, ale na wieść o drugim dziecku uciekł jak tchórz, tłumacząc się niedojrzałością. Prychnęła pod nosem na jego wspomnienie. Od tamtej pory nie dawała dojść do głosu żadnemu mężczyźnie, który miał co do niej inne zamiary niż przyjaźń lub współpraca. Obstawiła, że jeśli jeden mężczyzna był taki, to reszta jest podobna. Na studiach nazywano ją Śnieżką i to nie ze względu na jej urodę, a była jedną z ładniejszych dziewcząt w akademiku. Ze względu na to, że Królową Lodu została już jej przyjaciółka Rose. Obie świetnie się dogadywały i czuły w swoim towarzystwie, więc podczas studiów razem były w pokoju akademickim w nowojorskim uniwersytecie. 
     Wyciągnęła z kieszonki torebki klucz i przekręciła go w zamku, pchając drzwi do przodu. Ciemność w całym domu wskazywała na to, że jej matka wzięła kolejną nocną zmianę, a brat jest u jakiegoś kolegi. Z westchnieniem zamknęła drzwi na wszystkie zamki i odłożyła torebkę na komodę. Ściągnęła z siebie płaszcz i szpilki, po czym w puchatych kapciach przeszła do kuchni chcąc zrobić sobie herbatę. Zapaliła światło i podeszła do jednej z szafek, ale coś kazało się jej zatrzymać. Powoli odwróciła głowę w kierunku przejścia do salonu i zauważyła wywrócony fotel. Serce przyśpieszyło swój rytm, a temperatura krwi w żyłach podwyższyła się. Złapała za jeden z noży i cicho podeszła do ściany. Wychyliła rękę i włączyła światło w pomieszczeniu. 
     Weszła do środka, rozglądając się wokół i szukając czegoś podejrzanego, ale poza wywróconym fotelem nic dziwnego nie było. Odłożyła narzędzie na stolik i opadła na kanapę. 
     - Wariujesz Louise. Po prostu wariujesz na starość. - szepnęła do siebie, po czym odgarnęła włosy do tyłu.
     Drzwi wejściowe otworzyły się i z przedpokoju dało się słyszeć męskie kroki. Po chwili w pokoju pojawił się brunet o ciemnych oczach z przewieszoną przez ramię sportową torbą. W dłoni trzymał klucze od domu, a jego mina wskazywała na zdziwienie zastałą sceną. 
     - Lousie?
     Kobieta podniosła na niego wzrok i roześmiała się z jego miny. Wstała z kanapy i poklepała go po ramieniu przechodząc obok niego. Weszła do kuchni i ponownie zajęła się robieniem herbaty, kiedy jej pusty żołądek postanowił dać o sobie znać. Wychyliła się zza ściany i uśmiechnęła do brata.
     - Co powiesz na tosty?
     - Czyli wszystko w normie. - szepnął pod nosem Lucas i odłożył torbę pod ścianę, kierując się do kuchni skąd dochodziły głośne przekleństwa młodszej Jackson.